Strony

środa, 31 października 2012

Ci wspaniali mężczyźni w swych gotujących maszynach

Mobilna gastronomia kojarzy mi się jednoznacznie. Na basenie przy ul. Górczewskiej, gdzie w dzieciństwie spędzałam z rodziną całe letnie weekendy, stała lekko odrapana przyczepa Niewiadów, a w niej hot dogi. Przepis znany chyba wtedy w całej Polsce - bułka i wciśnięte do niej duszone pieczarki. Chyba nikomu specjalnie to wtedy nie przeszkadzało. Podobny skład miały w końcu nasze polskie zapiekanki, prawdziwy przyczepowy hit.
Ale czasy się zmieniały, wszystko szło ku nowoczesności. Jedliśmy amburgery, frytki, zapiekanki, a z czasem także kebaby. Przyczepy coraz większe, kolorowe, obrandowane logo producenta napojów. Zachód. Problem w tym, że do przygotowania dań w takich miejscach wystarczyły dwa urządzenia - zamrażarka i mikrofalówka.
W ostatnich latach właściciele budek nad Bałtykiem zaczęli coraz bardziej narzekać na nikłe zainteresowanie klientów tym rodzajem gastronomii. Obwiniali wszystko: pogodę, skąpstwo Polaków, biura podróży, które kuszą zagranicznymi wycieczkami, złe prawo, wysokie podatki i ceny żywności. Jedynymi winnymi nie byli oni sami, serwujący plastikowe, rozmoczone i niesmaczne jedzenie.
Powoli znajdują się jednak tacy przedsiębiorcy, którzy rozumieją, że klient wcale nie jest taki skąpy, gdy może zjeść coś smacznego. Dlatego na polskie ulice zaczynają wyjeżdżać busy, przyczepy i ciężarówki z fast foodem z wyższej półki. O tym, jak powstaje taki biznes i kto jada w takich miejscach dowiecie się z najnowszego numeru 'Wprost'.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz